„Nie mam się w co ubrać” – o książce, hejterach i modzie rozmawiam sobie z Karoliną Gliniecką
Karolina parę dni temu zadebiutowała jako autorka książki. Spotkaliśmy się we trójkę na obiedzie. Mieliśmy pogadać o książkach i dalszych planach, a wyszła z tego rozmowa akurat na bloga.
Wczoraj dokonałem sztuki, jakiej nie dokonał żaden hejter Karoliny – przeczytałem jej książkę i mam zatem pełne prawo do wyrażenia opinii. Nie jest to wiekopomne dzieło, nie jest to coś, co wpłynie na historię naszego kraju, ale z całą pewnością jest to książka, z której Karolina będzie dumna. Dla niej to świetna wizytówka, dzieło pozbawione jakichkolwiek poważniejszych wpadek, a przy tym doskonale wydane.
Nie zapłacili za mój obiad. Za ten tekst też nie, ale ja to sobie kiedyś odbiję.
Jaką niszę wypełniasz tą książką?
Napisałam książkę dla dziewczyn, które chciałyby wiwiwiedzieć, jak się ubierać i jak dobrze wyglądać. Tej wiedzy nie znajdują na portalach modowych, ani w czasopismach…
…ani u szafiarek…
Ani u szafiarek, ponieważ zwykle na blogach przedstawiamy „gotowy produkt”. Kiedy np. pokazujemy się w conversach, to czytelnik nie wie, dlaczego akurat w nich, z czym jeszcze można je połączyć, a tym bardziej nie wie, skąd się w ogóle wzięła moda na ten rodzaj obuwia.
Piszesz także, jakich połączeń nie należy stosować? Bo wiesz, czekam na książkę o modzie, w której autor napisze, że białe skarpetki i sandały to żaden problem.
To jest typowe dla naszego polskiego spojrzenia na modę. W Nowym Jorku nikt by nie zwrócił uwagi na taki ubiór i jakkolwiek w skarpetach i sandałach wyglądałbyś raczej słabo, to jeszcze nie powód, byś tego nie nosił. Podobnie jest z białymi kozaczkami.
U nas kompromitowane, wyśmiewane, symbol całkowitego braku dobrego stylu.
Jakie by nie były, zostały wymyślone i były produkowane przez największe firmy modowe, np. Celine. Zresztą te nieszczęsne skarpetki i sandałki także pojawiały się na wybiegach, więc to nie jest tak, że łączenie ich jest obiektywnie, niezaprzeczalnie złe.
Rozmawiamy trzy dni po premierze książki, a twoi najwięksi wyznawcy pobili rekord świata w szybkości czytania, bo opinię mieli wyrobioną już parę godzin po ukazaniu się jej na rynku. Największy hejt pojawił się, gdy paru światowej sławy modowych znawców z kraju nad Wisłą, wytknęło błąd już na pierwszej stronie książki. Lubię twoje wydawnictwo, mam na półkach kilkanaście ich książek, a pół godziny temu kupiłem kolejną – biografię Janusza Wójcika. Ale powiedzmy sobie wprost: dało dupy.
Dało, ale na szczęście szybko się zreflektowało i podkręciło dodatkowo jej promocję.
No właśnie. A całe szambo wylano na ciebie. Ktoś, kto nie pisał książki i w całym swoim życiu zasłynął tylko z pisania komentarzy na Pudelku nie zdaje sobie sprawy, że autor nie odpowiada za błędy. Od tego w każdym wydawnictwie jest korekta. Miałem więcej szczęścia od ciebie, bo w swojej pierwszej książce miałem kilkadziesiąt błędów i jakoś na mnie nie rzucono się z nożami. Dlaczego tobie nie darowali?
Większość, a nie zdziwiłabym się gdyby wszystkie osoby, które krytykowały moją książkę, nie kupiły jej. Nie miały jej nawet w rękach. Zresztą pierwsze komentarze, że książka jest do dupy otrzymałam trzy miesiące temu, kiedy trwały nad nią ostatnie prace.
Jest to o tyle zabawne, że w tej książce nie ma czego krytykować. To jest zarówno jej zaleta jak i wada. Jest bardzo neutralna, trochę brakowało mi w niej mentorskiego tonu i kontrowersyjnych opinii. Czyjaś krytyka cię szczególnie zabolała? Zdziwiła?
Kilkoro blogerów mnie zaskoczyło. Zwłaszcza tych, którzy wypowiadali się w ostatnich dniach negatywnie, a nawet nie przeczytali książki. Jedna z moich znajomych napisała mi, że rezygnuje z pisania recenzji, bo książka jest słaba. Przyznała, że tylko ją przejrzała. To trochę boli, gdy słyszysz coś takiego o czymś, nad czym pracowało się ponad pół roku.
Zapewne bała się wystawić na strzał swoim hejterom. Ja po wrzuceniu na Instagram zdjęcia z twoją książką skasowałem więcej komentarzy niż w ostatnim miesiącu. Portale plotkarskie podsyciły negatywne komentarze. Na sprzedaż wpłynie to nieźle, co zapewne ucieszyło też waszych patronów medialnych? Macie ich aż sześcioro, Taranko, Apart, nawet Marks & Spencer, którego akurat ja doceniam najbardziej za produkty spożywcze. Patroni dobrze zareagowali na szum wokół premiery?
I tak i nie. Wojas zadzwonił do nas wczoraj i powiedział, że chcieliby wstawić książkę do sprzedaży w swoich salonach, z kolei Apart poinformował nas, że reklama w ich salonach może się opóźnić.
Nie zdziwię się, jeśli opóźni się w nieskończoność. Znam ten typ speców od social media. Reagują biegunką, gdy tylko wokół ich marki zaczyna się dziać coś nieprzewidzianego. Plus dla Wojasa, bo wygląda na to, że trochę lepiej potrafią się odnaleźć w tym świecie i nie mają problemów z szybkimi decyzjami.
Tak jak Taranko. Dogadaliśmy się w jeden dzień. Oni bardzo szybko podejmują decyzje. Zresztą ze wszystkimi partnerami współpraca przebiegała bezproblemowo. Zaufali mi, nie musieliśmy pokazywać im książki przed drukiem.
Empik chyba też ci zaufał, bo twoja książka np. w Arkadii widoczna jest wszędzie. Gdzie się nie obejrzę tam Gliniecka. A raczej Charlize Mystery. To był świadomy zabieg, aby bardziej wyróżnić nazwę bloga?
Oczywiście. Książka miała wyglądem nawiązywać do bloga, znajdziesz w niej zresztą w wielu miejscach tę samą czcionkę co na mojej stronie. W końcu to dzięki blogowi mogłam ją wydać. Moja najbliższa przyszłość jest ściśle związana z rozwojem tej marki.
Co dostał Empik w zamian za to, że tak dobrze robią ci dobrze?
Mają wyłączność na sprzedaż do końca roku i muszę przyznać, że warto było, bo doskonale ją promują.
Na ile znaków się rozpisałaś?
Hm, z tego co pamiętam ok. 300 tysięcy było w wersji, którą oddałam korekcie, a potem kilkadziesiąt tysięcy wypadło. Nie chciałam tworzyć książki z obrazkami, w której będzie dużo do oglądania, a mało do czytania. Na blogu się nie rozpisuję i myślę, że dla mnie to też był dobry sprawdzian, czy nadaję się do pisania dłuższych form. Udowodniłam sobie, że potrafię. Jestem zadowolona z tej książki.
Łatwo szło pisanie? U mnie to najkrótsza i najprzyjemniejsza część pracy nad książką.
Trudno powiedzieć czy łatwo, bo to trwało wiele miesięcy. Najwięcej pracy mieliśmy ( Karolina i jej chłopak Adrian Hołda – autor zdjęć. przyp. Kominek). przy zbieraniu materiałów, doborze zdjęć, rozplanowaniu całej książki. Przy tym wszystkim pisanie było rzeczywiście przyjemnością.
Stworzyłaś coś w rodzaju wikipedii mody. Poruszyłaś w niej chyba wszystkie możliwe tematy, bo i doradzasz, jakie dobrać buty, torebki, koszule, ale także jak trzymać porządek w szafach i sensownie wydawać pieniądze na zakupach. Zostawiłaś coś sobie na drugą część, czy to już koniec twojej przygody z pisaniem?
Hejterzy nie będą zadowoleni, ale myślę nad drugą książką. Pomęczę ich jeszcze moim pisaniem. Przy tworzeniu pierwszej wiedziałam, że nie wyczerpię całego tematu i „nie zmieszczę” wszystkiego w 350 stronach, więc zostawiłam sporo materiału na drugą część. Blog to tylko początek drogi. Aby nie stać w miejscu, ciągle wymyślam nowe pomysły mające na celu rozwój „Charlize Mystery”. Jednym z nich jest książką i to dopiero początek mojej działalności w sieci.
Książkę Karoliny możecie kupić tylko w Empiku i oczywiście do tego zachęcam.
Przypominam też, że na moim Instagramie, fanpage i blogu nie ma miejsca dla hejterów i prostaczków. Złośliwi, czepialscy i chamscy są bezlitośnie kasowani, tak więc jeśli masz ochotę wyrazić negatywną opinię o Karolinie, lepiej zrób to gdzieś indziej. Bo dam w pupę.